Rozdział, krótki, ale kolejny będzie o wiele dluzszy <3 Zapraszam do czytania
~ Maru ~
Rozdział 2 – Welon i Więzy
Rafael nie spał tej nocy.
Przewracał się z boku na bok, obijając się o zbyt miękkie poduszki, jakby sam
luksus tych komnat go dusił. Wszystko pachniało kłamstwem. Nawet powietrze.
Lior drzemał na fotelu, ale
spał niespokojnie, jakby jego ciało wiedziało, że jutro nie przyniesie niczego
dobrego.
Gdy zapiał pierwszy kogut,
drzwi komnaty otworzyły się bez uprzedzenia. Dwóch strażników i dwie damy dworu
wkroczyli do pomieszczenia z takim samym, chłodnym profesjonalizmem, jakby
przyszli ubrać kogoś na bal, nie na potęgę jego losu.
Rafael zamarł.
– Rozpoczynamy przygotowania —
powiedziała jedna z kobiet. Miała ciemne włosy, uplecione w ciasny kok, i
spojrzenie, które nie zostawiało miejsca na sprzeciw.
Zanim zdążył coś powiedzieć,
uścisnęli mu ramiona, rozebrali z koszuli i zaczęli przykładać miarę do jego
talii. Lior ruszył z miejsca, ale jeden ze strażników podniósł dłoń
ostrzegawczo.
– To nic — powiedział Rafael
chrypliwie. — Pozwól.
Przez kilka godzin znosił
wszystko: mierzenie, czesanie, zakładanie halki, kolczyków, koronkowych
rękawiczek. Pomalowano mu oczy i usta, przypięto sztuczne rzęsy i koronkową
woalkę. Jego ciało, chociaż wciąż męskie, zyskało formę teatralnego kobiecego
zarysu. Gorset ściskał żołądek, a tren sukni ciągnął się za nim niczym łańcuch.
Zanim pozwolono mu zobaczyć
się w lustrze, kobieta powiedziała:
– Od tej chwili jesteś
księżniczką Celene. I masz zachowywać się jak ona. Każdy błąd może kosztować
cię życie.
Spojrzał na siebie. I pierwszy
raz w życiu nie rozpoznał w odbiciu twarzy.
Nie dano mu nawet szansy
pożegnać się z rodzicami. Król i królowa nie pojawili się na dziedzińcu. Nie
wyszli. Nie spojrzeli. Jakby oddali dobytek, nie dziecko. Nikt nie przekazał mu
słowa otuchy. Żadnego błogosławieństwa. Tylko cisza.
Król Aldemar, ze swoim
kamiennym obliczem, był zapewne zajęty planowaniem ucieczki i transportu
królewskiego złota. Jego surowe rysy nie znały empatii — mężczyzna stworzony z
obowiązku, nie z serca. A Lysandra, z wiecznie napiętymi ustami i chłodnymi oczami,
najpewniej nie chciała nawet widzieć twarzy syna, zanim wyda go na rzeź. Ich
milczenie było ostatnim ciosem.
Karoca czekała, ciągnięta
przez czarne, spokojne konie. Słudzy i strażnicy milczeli, jakby ta scena nie
wymagała słów. Rafael wszedł do wnętrza pojazdu sztywno, z uniesioną głową,
chociaż jego serce waliło w piersi jak dzikie zwierzę w klatce.
Lior siadł naprzeciwko niego.
– Jeśli będziesz udawał
ślicznotkę, musisz nauczyć się uśmiechać, nawet kiedy masz ochotę wrzeszczeć —
mruknął, poprawiając welon.
Rafael uśmiechnął się krzywo.
– Jeśli będę musiał z nim
spać... ukąszę go pierwszy.
Podróż miała potrwać kilka
dni. Z zamku Aerandoru do granic Północy prowadziły zasypane śniegiem trakty,
zdradliwe góry i zamrożone rzeki. Karoca bujała się na zakrętach, a strażnicy
wokół niej jechali w milczeniu, otuleni płaszczami z lisa i wilka. Rafael
siedział sztywno, starając się nie poruszyć gorsetem. Lior milczał.
Każda godzina ciążyła mu na
barkach. Każdy kilometr oddzielał go od tożsamości, którą znał.
Drugiej nocy zasnął
niespokojnie, przytulony do własnych ramion, z głową opartą o szybę. Śniło mu
się, że jest z powrotem w stajni, że ucieka przez zamkowe ogrody... aż potężny
cień przysłaniał mu drogę i pazury rozdzierały niebo nad jego głową.
Po dwóch dniach karoca
zatrzymała się na kamiennym moście.
W oddali widać było mury.
Wysokie, ciemne jak noc. Zamczysko Valmara.
Zamek wyglądał jak wykuty z
czarnego granitu i lodu. Masywne baszty sterczały niczym zęby martwego smoka, a
powietrze wokół wydawało się gęstsze, cięższe, jakby sam świat trzymał oddech.
Rafael przełknął ślinę.
Strażnicy otworzyli drzwi
karocy.
– Władca oczekuje. - powiedział jeden z nich.
Schodząc po stopniach pojazdu,
Rafael czuł każdy krok jak wyrok. Suknia szurała po kamieniach, a welon
zatańczył na wietrze. Wewnątrz zamku wszystko było mroczne, kamienne, milczące.
Pachniało świecami, ziołami i czymś, co przypominało zimową krew.
Na końcu wielkiej sali stał
ON.
Valmar.
Wysoki. Blade ciało opięte
czernią. Długie włosy, ciemne jak noc, opadały na ramiona. Czerwone oczy, jak
żywe żarzące się węgle, wpatrzone w Rafaela z czymś między fascynacją a
podejrzliwością.
Przez moment cisza rozciągała
się jak ostrze.
– Podejdź — powiedział Valmar.
Rafael zrobił kilka kroków.
Gorset ciążył. Serce tłukło się jak oszalałe.
Valmar podszedł bliżej.
Zatrzymał się tuż przed nim. Ich oczy się spotkały.
– Jesteś... inna, niż się
spodziewałem — mruknął cicho, niemal szeptem. – Pachniesz inaczej.
Rafael się nie poruszył.
Valmar uniósł dłoń. Dłoń jak z
marmuru, lodowata i niepokojąco delikatna. Dotknął końcówki jego welonu.
Odsunął go.
Rafael stał niewzruszony,
chociaż wewnątrz wszystko krzyczało.
– Będziesz interesującą
małżonką — powiedział Valmar z cieniem uśmiechu.
I odszedł, zostawiając Rafaela
w sercu lodowej pustki.
Noc dopiero nadchodziła. A z
nią — pierwszy akt tej niebezpiecznej gry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz