Rozdział 3 – Ślubne Cienie
Zamek Północy był jak
zamrożony sen.
Już z zewnątrz wyglądał jak
ostrze wbite w ziemię: wysoki, ciemny, nieprzystępny. Kamienne mury miały barwę
popiołu i żelaza, gdzieniegdzie przerastane były dzikimi, czarnymi pnączami,
które wyglądały jakby same broniły twierdzy. Baszty sięgały nieba, a ich smukłe
czubki ginęły we mgle, jakby sam zamek nie miał końca. Rafaela przejęło zimno —
nie tylko fizyczne. To było coś głębszego. Coś, co wciskało się pod skórę i
osiadało na kręgosłupie jak śliska, niepokojąca wilgoć.
Kiedy wszedł do środka,
uderzył go zapach kamienia, świec i starej krwi. Podłogi były z czarnego
marmuru, lśniące, jakby co dzień były szorowane łzami służących. Na ścianach
wisiały gobeliny przedstawiające sceny bitew i polowań — brutalnych, krwawych,
realistycznych. Nie było tu miejsca na subtelność. Zamek Północy nie
potrzebował udawać, że zna łagodność.
Wielka Sala, do której go
wprowadzono, miała sufit tak wysoko, że głos strażnika niósł się echem, jakby
przemawiał do samych bogów. Tam właśnie pierwszy raz spojrzał w oczy Valmarowi
— i od tej chwili nie mógł ich zapomnieć.
Valmar był potworem. Ale nie
takim, jakiego opisywały dziecięce bajki. Nie był ohydny. Nie był dziki. Był
piękny. W ten zimny, surowy sposób, który potrafił łamać wolę. Skóra
bladobiała, niemal przezroczysta. Włosy ciemne, opadające falami na ramiona. Twarz
rzeźbiona jak z marmuru. Ale to oczy były najgorsze. Czerwone jak świeża krew,
ale spokojne. Obserwujące. Myślące.
Kiedy ich spojrzenia się
spotkały, Rafael poczuł... coś. Nie strach. Nie pożądanie. Coś pośrodku. Jakby
napięcie między dwiema szklanymi taflami. Jakby jego ciało nie wiedziało, czy
chce uciekać, czy walczyć.
Valmar nic nie powiedział,
poza tym jednym zdaniem: „Będziesz interesującą małżonką.”
A potem odszedł. Tak po
prostu. Jakby Rafael był już częścią zamku. Czymś nieuniknionym.
Zanim zdążył się otrząsnąć,
zaprowadzono go do komnat. Były duże, przestronne... i zimne. Nawet ogień w
kominku nie potrafił ogrzać tych ścian. Meble były masywne, ciężkie, rzeźbione
z czarnego drewna. Na łóżku czekała narzuta z wilczych skór. Na stole —
posiłek, który wyglądał bardziej jak wystawa niż coś do jedzenia.
Rafael usiadł na parapecie,
wpatrzony w spowite śniegiem góry. Lior wszedł cicho i zamknął drzwi za sobą.
– Żyjesz?
– Jeszcze.
– To dobrze. Bo musimy
przetrwać dwa dni do ślubu.
Rafael prychnął.
– Dwa dni. Jakby to coś
zmieniało.
Lior usiadł obok. W dłoniach
miał lniany pakunek — wewnątrz suknię ślubną. Delikatna, srebrna koronka
błyszczała jak zamarznięta pajęczyna.
– Wiesz, że nie możemy uciec.
– Wiem.
– Wiesz, że on się domyśla?
Rafael zamilkł.
– Tak — szepnął. — Ale z
jakiegoś powodu... jeszcze mnie nie zabił.
Lior spojrzał mu w oczy.
– Może chce się upewnić. Może
czeka. A może... ma inne plany.
Rafael przesunął dłonią po
marmurowym parapecie.
– Nie wiem, czego chce. Ale
wiem, że jeśli mam przeżyć, muszę grać lepiej niż on.
I właśnie wtedy, gdy zamek
znów pogrążył się w ciszy, rozległo się pukanie do drzwi.
Nadszedł ktoś, kto miał
rozpocząć przygotowania do ślubu.
W progu stanęła kobieta o
nienagannej postawie i ostrych rysach twarzy. Miała na sobie ciężką suknię z
aksamitnego granatu i srebrny diadem z herbem Północy. U jej boku zwisał
zawinięty rulon papieru i malutki piórnik. Podeszła do Rafaela jak generał do nowego
rekruta.
– Jestem Lady Maerys.
Nadzoruję ceremonię i etykietę. Od teraz jesteś moją odpowiedzialnością. –
Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. – Zaczniemy od nauki postawy. Później dykcja
i etykieta uczt. Musisz wiedzieć, jak oddychać, jeść, tańczyć i klęczeć — jak
księżniczka.
– Potrafię już kląć jak książę
— odparł sucho Rafael.
Lady Maerys zmrużyła oczy.
– Tego ci nie będzie wolno
robić. Nie tu.
Zajęcia trwały do zmierzchu.
Rafaela uczono chodzić w szpilkach, siedzieć z gracją, kontrolować ton głosu.
Było to upokarzające. Fizycznie bolesne. Psychicznie wyczerpujące.
Wieczorem zemdlał z
wyczerpania, nie przebrawszy się nawet z sukni próbnej. Lior przykrył go kocem
i zgasił świece.
Nazajutrz miała odbyć się
próba ceremonii w Wielkiej Kaplicy.
A pojutrze — ślub.
Dzień drugi. Rafael zbudził
się wcześnie, zanim w ogóle służba zaczęła krzątać się po korytarzach. Czuł, że
coś się zmieniło w powietrzu — jakby kamienie zamku same zamarły, czekając.
Włożył ciemny, wełniany płaszcz narzucony na koszulę i wyszedł, zostawiając
Liora pogrążonego jeszcze we śnie.
Schodził po schodach bez
słowa, mijając strażników z czerwonymi oczami, którzy nie ruszyli się ani o
milimetr. Zamek nie był pusty — był czujny. Niewielkie dźwięki, trzaski drewna,
ciche szmery zza zamkniętych drzwi... Każdy z nich był ostrzeżeniem.
Dotarł do ogrodu zimowego. Ku
jego zaskoczeniu, wśród oszronionych szklarni i zamarzniętych fontann, stał
Valmar.
Rafael zamarł, ale nie uciekł.
Powoli zbliżył się, nie spuszczając z niego wzroku.
Valmar nie odwrócił się od
razu. Stał z dłońmi splecionymi za plecami, w czarnym płaszczu z futrem, jak
król w swoim naturalnym środowisku.
– Wiesz, że wampiry nie
potrzebują snu — powiedział w końcu.
– To wyjaśnia, czemu jesteś
tak wkurzająco opanowany.
Valmar parsknął cicho. To nie
był śmiech — raczej coś jak mruknięcie, które mogło znaczyć wszystko.
– Obserwuję cię.
– Wiem.
– I wiem, że nie jesteś tym,
za kogo się podajesz.
Rafael uniósł głowę. Serce mu
zamarło, ale twarz pozostała nieporuszona.
– Jestem tym, kogo dostałeś.
Valmar odwrócił się do niego.
Te oczy. Te cholerne oczy. Jakby mogły sięgnąć aż pod skórę, aż do myśli,
których Rafael jeszcze sam nie zdążył ułożyć.
– Jesteś dobrym kłamcą. Ale
nie jesteś kobietą. Ani księżniczką.
Cisza między nimi była jak
napięta cięciwa. Każdy dźwięk, każdy oddech wydawał się zbyt głośny.
– Więc czemu jeszcze żyję?
Valmar zbliżył się. Każdy jego
krok był miękki, jakby unosił się nad ziemią.
– Bo jestem ciekaw. – Jego
głos był szeptem, z tym lodowatym tonem, który przyprawiał o dreszcze. – Bo
chociaż zdradziłeś mnie zanim mnie poznałeś...
Zatrzymał się centymetry przed
nim.
– ...wciąż chcę cię poślubić.
Rafael przełknął ślinę. Jego
ciało zadrżało, nie z chłodu, ale z czegoś bardziej pierwotnego. Valmar nie
musiał krzyczeć. W jego obecności świat sam milknął.
– A po ślubie? – zapytał.
– Będziesz mój. – Valmar
pochylił się lekko. – Na każdy możliwy sposób.
Rafael zrobił krok w tył, ale
jego ciało nie chciało uciekać. Coś w nim — coś, czego nienawidził — zamarło,
czekając.
Valmar spojrzał mu w oczy raz
jeszcze, a potem po prostu odszedł, jakby nigdy go tam nie było.
Tego dnia przygotowania
osiągnęły apogeum. Lady Maerys przyniosła księgę rytuałów, suknie próbne,
próbki win i listę gości. Rafael spędził godziny na nauce gestów
ceremonialnych, słów przysięgi i tego, jak składać pocałunek na dłoni monarchy
bez okazywania strachu.
– Jeśli nie zadrżysz,
przeżyjesz – powiedziała sucho. – Może nawet cię polubi.
Rafael miał ochotę powiedzieć,
że już go polubił, i że to właśnie go przerażało najbardziej.
Wieczorem Lior wcisnął mu w
rękę srebrny sztylet.
– Tylko na wszelki wypadek.
– Na co?
– Na to, że nie wszystko idzie
według planu.
Rafael schował broń pod
fałdami sukni. Czuł jej chłód przy biodrze — jak jedyny pewny sojusznik w
miejscu pełnym cieni.
Ślub miał się odbyć o północy,
za dwa dni. Księżyc był już w pełni.
A Valmar... Valmar obserwował
z mroku. I czekał.